Niezwykle smakowity filmowy koktajl pełen kąśliwych uwag, słownej żonglerki i aktorskiej chemii. Znakomita farsa z życia wyższych sfer w gwiazdorskiej obsadzie (Kristin Scott Thomas, Patricia Clarkson, Timothy Spall, Cillian Murphy).
Janet (Kristin Scott Thomas) organizuje domowe przyjęcie w gronie najbliższych, aby uczcić swój awans na ministrę zdrowia w brytyjskim rządzie. Wśród gości są sarkastyczna April (Patricia Clarkson) i jej mąż Gottfried (Bruno Ganz), zwolennik medycyny alternatywnej; para wyzwolonych lesbijek – Martha (Cherry Jones) oraz jej o kilkanaście lat młodsza partnerka Jinny (Emily Mortimer); dziwnie podenerwowany bankier Tom (Cillian Murphy), który zaczyna imprezę od wciągnięcia kreski kokainy w toalecie.
Tymczasem mąż gospodyni, Bill (Timothy Spall), zdaje się kompletnie niezainteresowany całą sytuacją. Siedzi osowiały na środku salonu, bez słowa sączy wino i tylko od czasu do czasu puszcza ekscentryczną muzykę z płyty winylowej. Sytuacja robi się coraz bardziej napięta…
Zwiastun:
www.youtube.com/watch?v=OAGS-YlH6aM
Recenzja:
Prawda nas wyzwoli?
Zaiste, cienka granica oddziela działalność publiczną od sfery prywatnej. Czy jeśli w domu notorycznie oszukuję żonę, dzieci i sąsiadów, to w polityce uda mi się zachować choćby minimum szczerości i przejść od deklaracji do realizacji? Czy będę w stanie powstrzymać się przed kłamstwem i machloją, narażając na niepewność na przykład własne zwycięstwo wyborcze? Wszystko to komunały, ale w dzisiejszej rzeczywistości politycznej to właśnie one – chcąc nie chcąc – stoją w centrum debaty publicznej. Przenikają też do kina, czego doskonałym przykładem jest „The Party” Sally Potter. Na konferencji prasowej po berlińskiej premierze reżyserka przyznawała bez bicia, że pomysł na film podyktował jej strach przed ostateczną śmiercią prawdy w zachodnich demokracjach. Kameralna, trwająca nieco ponad godzinę rodzinno-przyjacielska psychodrama najpierw wywołuje salwy spazmatycznego śmiechu, żeby na końcu pozostawić nas bez żadnej nadziei na pozytywne rozwiązanie. Potter w czterech ścianach upycha cały brud codziennej hipokryzji: ideologiczne deklaracje mieszają się ze zwyczajną prywatą, słowa fruwają sobie swobodnie, tak jakby nić łącząca język i prawdę bezpowrotnie się zerwała. Jakby to, co się mówi, miało pozostać już na zawsze bez żadnych konsekwencji. A jednak tak się nie dzieje – i z katastrofy, która za chwilę się wydarzy, absolutnie nikt nie wyjdzie cały.
To laboratorium „postprawdy” stoi przede wszystkim świetnymi aktorami i gęstym, literacko dopieszczonym tekstem. Ponieważ akcja toczy się w środowisku lewicującej elity, głównym źródłem komizmu jest tutaj przepaść między deklaratywnym światopoglądem bohaterów a ich zwierzęcymi reakcjami na wyznania współtowarzyszy. W domu Janet i Billa (cudowny Timothy Spall) zbiera się grupa przyjaciół, żeby uczcić świeżą nominację gospodyni na ministrę zdrowia w lewicowym rządzie. Wśród przybyłych jest pozbawiona wiary w demokratyczne procedury April i jej mąż Gottfired, mówiący z mocnym niemieckim akcentem zwolennik alternatywnej medycyny i psychoterapii (legenda kina – Bruno Ganz). Między kuchnią a ogrodem krążą Martha i kilkanaście lat od niej młodsza Jinny – para lesbijek i radykalnych feministek. W łazience kreski z brzegów wanny wciąga Tom – mąż Marianny (na imprezę się spóźni), bankier, którego nikt w tym towarzystwie zbyt dobrze nie zna, a już na pewno nikt nie szanuje. Atmosfera jest swobodna, ale coś pod powierzchnią tej koktajlowej rutyny cały czas kipi – kątem oka wyłapujemy drobne gesty Janet, Tom po kryjomu ładuje pistolet, Bill siedzi osowiały na środku salonu i sączy wino za winem. To on jako pierwszy zepsuje towarzyskie powietrze – jego wyznanie odpali serię spowiedzi i tak, w reakcji łańcuchowej, cała ta chybotliwa, oparta na społecznym konsensusie piramida rozsypie się na drobne kawałeczki.
Prawda bierze w „The Party” górę, ale, jako że poprzedziły ją wieloletnie rządy kłamstwa, nie przyniesie spodziewanego oczyszczenia. W filmie mamy zresztą do czynienia z prawdą szczególnego rodzaju – polityka jawi się jako elegancki sztafaż, podpórka, której wszyscy trzymają się kurczowo, żeby nie wylecieć poza orbitę towarzyskich układów. Na bardziej ogólne idee i rozpoznania albo sarka się z niedowierzaniem (grzech, wina – „zbyt chrześcijańskie”), albo traktuje z protekcjonalnym rozbawieniem (dostaje się szczeremu, ale też zupełnie nieprzystającemu do kontekstu Gotffriedowi z jego „life coachingiem”). To, co realne, bierze się z ciała, pierwotnych instynktów, których nie uda się przykryć pudłem ideologii i zagadać na amen własnym progresywizmem. Kiedy w grę wejdzie miłość, śmierć, zazdrość i nienawiść, ironia i dystans zawieszą swoje zbawcze moce.
Potter pokazuje więc – chociaż nie wprost – co kryje się pod powierzchnią polityki opartej na deklaracjach, ochrzczonej tu i ówdzie mało zaszczytnym mianem „postpolityki”. Wszystko to było, jest i będzie napędzane paliwem emocji. A te w filmie buzują naprawdę, bo zadbano o usunięcie wszystkich wizualnych dystraktorów – czarno-białe zdjęcia wydobywają całą uczuciową paletę odgrywaną przez aktorów; dodają kolorów tam, gdzie przebiega cienka linia między karykaturą a satyrą. Pozwalają skupić się na twarzach, mimice, gestach i dialogach. I zapewne faktem jest, że Potter nie odkrywa w „The Party” żadnej wielkiej prawdy dotyczącej życia prywatno-publicznego – jej rozpoznania są zdroworozsądkowe, oparte na tym, co wszyscy intuicyjnie wiemy. Nie tracą jednak przez to na aktualności. Przeciwnie: to, co udało się reżyserce w stu procentach, to zrobić film polityczny bez choćby cienia publicystyki; taki, w którym polityka jest zaledwie podszewką i przenika się doskonale ze sferą prywatną, przy okazji ujawniając ich współzależność. Jeśli „The Party” rzeczywiście powstało pod wpływem lęku – emocji raczej destrukcyjnej – to efekt końcowy przypomina wielki akt szczerości. I odwagi – wiadomo bowiem, że szczere intencje często stają się zarzewiem propagandy. Szczęśliwie – nie w tym przypadku.
Marcin Stachowicz
Źródło:
https://www.filmweb.pl/reviews/recenzja-filmu-Party-19776