„Tanna” melodramat (2015 premiera światowa, 2017 premiera Polska)
reż. Martin Butler
godz. 19.00 bilety 5 zł (przedsprzedaż), 7 zł (w dniu seansu)
Nominowana do Oscara opowieść oparta na prawdziwych wydarzeniach, nakręcona z udziałem rdzennej ludności Yakel.
Tanna to wyspa położona na Południowym Pacyfiku, zamieszkana przez ostatnie tradycyjne plemiona żyjące według tzw. Kastom, lokalnego prawa przodków. Młoda Wawa zakochuje się we wnuku wodza, Dainie. Niebawem jednak starszyzna decyduje, aby zamążpójściem dziewczyny przypieczętować rozejm ze zwaśnionym plemieniem Imedinów. Mimo, iż małżeństwa z miłości nie leżą w tutejszej tradycji, młodzi zostają kochankami, za co Dain zostaje wygnany z wioski. Wawa ucieka śladem ukochanego, a znieważeni Imeduni żądają zemsty, grożąc wojną.
Recenzja:
Podobno każda piosenka jest w rzeczywistości piosenką o miłości. Analogicznie bywa z opowieściami. Zdejmij kulturową otoczkę, wznieś się ponad język, geografię, szczegóły lokalnych zwyczajów i obyczajów, a pod spodem znajdziesz ten sam uniwersalny schemat. Nie trzeba znać Junga czy Proppa, by zauważyć, że pewne historie swobodnie podróżują między kulturami. Weźmy taką „Tannę„: tubylcy-naturszczycy odgrywają fabułę opartą na prawdziwych wydarzeniach z przeszłości swojego ludu, a zachodni widz zobaczy tu ni mniej ni więcej tylko „Romea i Julię”. A potem jeszcze wlepi nominację do Oscara. Tacy różni, tacy sami?
Kino, choć jest medium wizualnym – a więc kierującym większość uwagi ku powierzchni, ku atrakcyjnym cechom indywidualnym – sprzyja przełamywaniu granic kulturowych. Język obrazów jest przecież w dużej mierze uniwersalny. Choć potrafi formować się w rozmaite dialekty – narodowe, gatunkowe, autorskie – to zazwyczaj zachowuje prostotę przekazu: oto chłopak, oto dziewczyna, patrzcie, jak się kochają. Dwaj australijscy filmowcy, Martin Butler i Bentley Dean, robią w „Tannie” użytek z tego zjawiska. Panowie wybrali się z kamerą na tytułową wyspę na Południowym Pacyfiku, gdzie mieszkają ostatnie plemiona żyjące zgodnie z tak zwanym Kastom, prawem przodków. Członkowie rdzennej ludności Yakel pomogli napisać im scenariusz i wystąpili przed kamerą, grając w zasadzie siebie samych. Wspólnie opowiedzieli oni historię o parze kochanków, którzy chcą być razem wbrew woli starszyzny plemienia. Wypisz, wymaluj, melodramat – choć ludzie Yakel zapewne użyliby innego słowa.
Mamy więc znajomą historię, choć w obcych szatach. Butler i Dean nie dają się zdeprymować bogatej tradycji gatunku, zachowują antropologiczną ciekawość i świeże spojrzenie. Podchodzą do sprawy, jakby byli pierwszymi w historii świata ludźmi opowiadającymi o parze nieszczęśliwych kochanków. I to się udziela. Losy zakochanych Daina i Wawy poznajemy bowiem z perspektywy Selin, młodszej siostry dziewczyny. Naszym przewodnikiem po świecie obcej kultury jest więc dziecko, które samo dopiero poznaje rządzące ludem Yakel zasady. Starsi wciąż strofują ją i pouczają. Kobiety mówią o ideale dobrej żony i matki, przygotowując Wawę do obrzędu inicjacji. Dziadek-szaman ostrzega przed trującymi grzybami, ojciec każe nie chodzić samemu po lesie, gdzie czyha wrogie plemię. „Tanna” jest opowieścią o tym, jak działają prawo i tradycja.
Butler i Dean pokazują, że dyspozytorzy prawa za wszelką cenę walczą o utrzymanie status quo, uciekając się nawet do wewnętrznie sprzecznej argumentacji. Szaman najpierw opowiada Selin o kapitanie Cooku – Angliku, który przyniósł zgubę, odwodząc ludzi od tradycji. Kiedy jednak trzeba wesprzeć zwyczaj aranżowania małżeństw, argumentem „za” jest przykład… brytyjskiej pary królewskiej, która jakże potulnie poddała się rodzicielskiej woli. Twórcom chodzi jednak nie tyle o napiętnowanie hipokryzji starszyzny czy krytykę prymitywnych wierzeń, co o nakreślenie moralnego dylematu. Wymiana kobiet między plemionami jest rękojmią pokoju; jeśli Dain i Wawa wybiorą miłość, grozi to wojną i rozlewem krwi. „Tanna” wyrasta więc na opowieść o odwiecznym dylemacie: dobro jednostki czy dobro ogółu? Ale pokazuje też, jak podobne osobiste i społeczne turbulencje stają się paliwem dla sztuki. W finale filmu szaman Yakel „otrzymuje od duchowej matki pieśń”, która pozwoli plemieniu przetrawić doświadczenia i wyciągnąć z nich wnioski. Czyli przypowieść o tym, skąd bierze się sztuka.
Reżyserski duet snuje tę historię w tonie antropologicznej baśni, stawiając na stylistyczną prostotę. Nie zawsze jednak szlachetną. Miejscami razi zgrzebny montaż ujęcie/przeciwujęcie, który ewidentnie ma obejść warsztatowe niedostatki nieprofesjonalnych aktorów. Ale i ten chwyt ma swój urok, tym bardziej że naturszczycy są tu jednak bardzo (sic) naturalni i wiarygodni. Podobno przed zdjęciami Butler i Dean pokazali swoim wykonawcom – w ramach przykładu – „Dziesięć czółen” Petera Djigirra i Rolfa De Heera. Faktycznie, nakręcony w rdzennym języku Aborygenów film stanowi podobny przykład „world cinema”, aktywnie zrywającego z protekcjonalnym kolonialnym dystansem. Inna sprawa, że owa reżyserska strategia twórców „Tanny” wydaje się dawać prym kinu przed prawdą. Nasuwają się tu skojarzenia z Robertem Flahertym, który w dokumentalnym „Nanuku z Północy” (1922) swobodnie inscenizował niby „podpatrzone” życie Inuitów. Taka linia krytyki trąci jednak dyskusją „kura czy jajko” – tym bardziej że „Tannie” daleko do reporterskiej nonszalancji Flaherty’ego. Co więcej, „Nanuk” to film sprzed niemal stu lat, a Butler i Dean nie ukrywają przecież, że opowiadają nam baśń.
Nie zmienia to jednak faktu, że postawiona obok „Dziesięciu czółen” „Tanna” traci. Film Djigirra i De Heera był bardziej spełniony w swojej „kinowości”. Filmowa „architektura” – praca kamery, montaż, zabawa kolorem – była tam dużo bardziej organiczna, nie zakłócała dziewiczości świata przedstawionego. W „Dziesięciu czółnach” bezbłędnie wygrano też „gawędziarski” charakter „opowieści w opowieści”, fabuła płynęła tam niezwykle swobodnie, gładko przeskakując między humorem a powagą. „Tanna” jest dużo mniej wyrafinowana, choć i jej nie brak momentów prawdziwego kinowego piękna. Są nimi przede wszystkim wizualne refreny, powracające regularnie niczym w jakiejś plemiennej pieśni. To chwile na refleksję, oddech: obrazy wulkanicznych erupcji, kłębów dymu i iskier pośród dzikiej przyrody, ilustrowane przez delikatną, uduchowioną muzykę (wokal: Lisa Gerrard). Przypominają one nieco słynne „puste miejsca” z filmów Yasujiro Ozu. Czyli reżysera z… Japonii. To tak à propos przekraczania kulturowych granic.
Jakub Popielecki
źródło http://www.filmweb.pl/review/One+story%2C+love+story-20426